dwa.

Kwiecień kłamał. Obiecywał i zwodził, jakby był kobietą a nie zbiorem przepełnionych niczym dni i nieprzespanych nocy. Co i rusz przypominał im o tym, że gonili niemożliwe, że za tym murem nie było żadnej dziewczyny, że to tylko głos, z którego powstała mara ust i pocałunków. Regulus wiedział o tym znacznie lepiej niż Barty – ten dawał się mamić kwietniowi, pozostawał pod jego urokiem, ignorował rozczarowania i hołubił sukcesy, których tak naprawdę nie było.
Pod koniec miesiąca cali przesiąknięci byli jego kłamstwami i nawet ubrania, które nosili, zdawały się ciężkie i utrudniające oddychanie. Regulusowi przeszkadzało to bardziej, bo brak mu było ślepej lojalności Barty’ego, jego bezwzględnego posłuszeństwa i wiary, że wielka sprawa wymaga poświęceń. Dlatego to jego kwiecień skrzywdził najbardziej i to on jako pierwszy postanowił zakończyć tę mękę niewiedzy i lekceważenia.
Ostatniego dnia tego parszywego miesiąca wyrwali się więc do Hogsmeade. Wiele obiecywali sobie po tym spotkaniu, wiele sobie wymarzyli i wiele wyśnili w swoich młodych sercach. Czekać miał tam na nich początek nowej, pięknej ery.
Ale nie czekał.
Barty obracał w palcach kieliszek koszmarnego, tak siarkowatego i pięciokrotnie wymieszanego z wodą wina, że sprzedawano go nawet takim smarkaczom jak on. Denerwował się. Nienawidził bycia lekceważonym.
– Odłóż to już – mruknął Regulus. – Ten dźwięk wytrąca mnie z równowagi.
W półmroku ledwo widział jego twarz, ale doskonale potrafił ją sobie wyobrazić – zmęczone, ciemne oczy, lekko zmarszczone brwi i ten grymas, który psuł wszystko. Strach. Dopiero teraz Barty zrozumiał, że jego przyjaciel najzwyczajniej w świecie się bał.
Posłusznie odstawił kieliszek.
– Powinni być tu godzinę temu, Reg. Mój kuzynek sobie z nami pogrywa.
Reg roześmiał się.
– Kuzynek? Odkąd to uznajesz istnienie siostry swojego ojca?
Barty posłał mu groźne spojrzenie, zupełnie zapomniawszy, że jeśli on nie jest w stanie widzieć przyjaciela, to samo działa i w drugą stronę. Stary był ostatnią osoba, o której chciał rozmawiać. Stary i ta cała jego pierdolona rodzina! Charłacy i szlamy, tego był pewien. To cud, że Wilkes wyrósł przy tym wszystkim na zupełnie normalnego człowieka.
– Że co? – burknął. – Że jestem hipokrytą?
– Tego nie powiedziałem. To już twoje słowa.
Gniew przysłonił mu na chwilę wzrok, zupełnie przyćmił jego zdolność pojmowania i dopiero dźwięk tłuczonego szkła obudził go częściowo z tego transu. Czerwona plama na dywanie zaniepokoiła go nie dlatego, że przypominała mu, w jakim celu się tu znaleźli – celu, którego konsekwencji wszak mimo wszystko wciąż w pełni nie pojmował – co z powodu zamieszania, które niewątpliwie wywołała. Mimo to nie mógł oderwać od niej wzroku, choć przecież próbował wyrwać się z tej hipnozy, choć przecież nie mógł ścierpieć idei bycia niewolnikiem, choćby jego panem miało być tylko szkło i parę kropli jakiegoś sikacza.
– Pięknie – usłyszał mruknięcie Regulusa, lecz nawet to nie zmusiło go do uniesienia głowy; podejrzewał, że do tego nie wystarczyłaby parada różowych słoni, ba, egzekucja by nie wystarczyła, chyba że byłaby to egzekucja starego. Ech, stary, szkoda, że to było tylko wino, a nie jego parszywa krew.
Kroki, krótkie zaklęcie i plama zniknęła, a kieliszek znów mógł być kieliszkiem. Tyle że kroki wcale nie ustały, ba, były coraz głośniejsze, aż w końcu przybrały formę najbrzydszych kobiecych nóg, które Barty w życiu widział.
– Chłopcy chyba za dużo wypili, co? – skrzek wdzierał mu się w czaszkę. – Będziemy sprawiać kłopoty, czy zrozumiemy, że szkła się tu nie tłucze?
– Bardzo przepraszamy, kolega… – zaczął Regulus, ale nie dane mu było skończyć.
Barty podniósł wzrok.
Po części dlatego, że czerwona plama zniknęła, po części dlatego, że od tych tłustych, pozbawionych uroku nóg zaczynało mu się kręcić w głowie. Tyle że wyżej wcale nie było lepiej, zobaczył jej brzuch owinięty brudnym fartuchem, męskie ramiona, zbyt duże piersi, czarny wąs i puste oczy – świecie, co uczyniła ci północ, by tak karać jej kobiety – i Barty musiał wysilać się, by nie jęknąć z obrzydzeniem. Na szczęście jednak wciąż myślami był przy starym, przy krwi i przy zasłużonej zemście, zamiast więc śmiertelnie ją obrazić, jedynie śmiertelnie przestraszył tę karykaturę istnienia, co zawsze jest jednak trochę lepsze.
Przez chwilę wszyscy milczeli – Barty, bo nie rozumiał, co się dzieje, Regulus, bo nie rozumiał, co się z nim stało, a ona głównie dlatego, że czuła się, jakby spojrzała w zimne oczy śmierci.
– Może jednak będzie lepiej, jeśli pójdziecie, chłopcy – odezwała się w końcu, dla bezpieczeństwa wkładając dłonie głęboko w fartuch.
Barty podniósł się, a ona mimowolnie wykonała krok do tyłu. Zdziwił się, bo wciąż nie rozumiał, dlaczego się bała. Nie mógł przecież widzieć wyrazu swojej twarzy, który i największego ze śmiałków wpędziłby do szafy. Czystej nienawiści.
– Spokojnie, Daisy, są tutaj ze mną. – Ktoś położył dłoń na ramieniu kobiety, a ona, zdawało się, natychmiast przestała się bać, ukojona nie tylko tym familiarnymgestem, ale i dobrze znanym jej głosem.
Dobrze znanym im wszystkim głosem.
– Rosier? – powiedzieli chórem, obydwaj równie zdziwieni.
Ruda czupryna Evana Rosiera wychyliła się zza pleców kobiety. Po chwili zaciskające się na jej ramieniu palce odpuściły, rozluźniły się zupełnie i zamieniły ten gest ostrzeżenia w coś przyjaznego i zupełnie naturalnego. Daisy uśmiechnęła się mimowolnie, kto miał bowiem w sobie siłę odmówienia dłoniom Rosiera? Kto potrafiłby złościć się, gdy ten ósmy cud świata gładzi je po ramieniu?
Odpowiedź brzmiała: nikt.
– Możesz już iść. Przypilnuję ich – zapewnił, a ona uśmiechnęła się jeszcze bardziej, bo jeżeli było w Rosierze coś urokliwszego niż jego dłonie, były to jego błękitne oczy, ach, Barty rozumiał ją jak nikt inny, przecież każdy, każdy człowiek we wszechświecie chciałby, żeby te oczy zajrzały w jego oczy, żeby prześwidrowały jego duszę i żeby wypełniły go spokojem, jakiego nigdy wcześniej nie widział. – Zapłacimy za to szkło.
– Ach, nie trzeba – odpowiedziała, wciąż oczarowana, a potem odeszła, nie odwracając się ani razu, tak, jakby bała się, że cała ta scena była tylko miłym snem, że gdy się odwróci, wcale go tam nie będzie.
Ale on wciąż był. Jak najbardziej był.
– Przepraszam za spóźnienie, myślałem, że uda mi się wcześniej, ale Arbanddel mnie zatrzymała. – Rosier mrugnął do nich w sposób, który nie mógłby być bardziej oczywistym. – Ale widzę, że Wilkes też się nie postarał. Długo już tu siedzicie? Bo widzę, że z nudów was już roznosi.
Barty’emu trudno było chociaż na chwilę oderwać od niego wzrok. Wszystko, co tamten robił, było takie… od niechcenia. Nawet uśmiechał się tak, jakby myślami błądził wśród wielkich problemów wszechświata i tylko przypadkiem, na granicy świadomości, respektował ich nieistotną obecność. Jak on to robił? Barty zastanawiał się nad tym już od swojego pierwszego roku w Hogwarcie, jednak nie rozwiązał tej zagadki. Próbował wszystkich jego sztuczek, ale żadne nie chciały jakoś zadziałać. Coś wciąż mu uciekało, nie dawało się pochwycić i jasno zdefiniować i to samo sprawiało właśnie, że Barty – choć zwykle nie przejawiał ciągot do takiego zachowania – gapił się bezmyślnie na Rosiera, obdarzając go uśmiechem prawdziwego idioty.
– Myślałem, że przyjdzie tylko Wilkes – zauważył Regulus, który zawsze wykazywał niezwykłą odporność na urok Rosiera. – Coś się stało?
– Leah nie czuje się najlepiej, Nott poprosił go, żeby z nią trochę posiedział. Ale myślałem, że i tak będzie tu przede mną.
– Leah jest chora?
Rosier w końcu usiadł i dopiero wtedy, w świetle lampki stojącej na stole Barty zauważył, jaki był zmęczony.
– Chora to… to złe słowo. Roztrzęsiona. Nie może się pozbierać po tym, co stało się z Yaxleyem. A teraz jeszcze Avery.
– Nie przyszliśmy tu rozmawiać o Leah, prawda?
Choć to na Wilkesa od początku czekali, teraz już nikt się go nie spodziewał i Barty aż podskoczył w fotelu na dźwięk jego głosu. Szybko jednak zebrał się w sobie, bo oto czekało na niego coś, czego nigdy by nie przewidział – Rosier opuścił świat nonszalancji, wyprostował się w fotelu i rzucił Wilkesowi, swojemu najlepszemu przyjacielowi, psia krew, spojrzenie tak pełne nienawiści, że chyba nawet Regulus nie mógł dłużej zgrywać obojętnego.
– Młodzi mają prawo wiedzieć, Wilkes. Ich może spotkać dokładnie to samo. Nie uważasz, że…
– A powiedziałeś Lunie?
– Oszalałeś? Jak mam jej to powiedzieć? „Słuchaj, kochanie, Leah straciła kontakt z rzeczywistością”? To nie jej sprawa, Wilkes. Młodzi to co innego. Walczą z nami w jednej wojnie. Oni chcą z nami zginąć w imię jednej idei. Chcesz im odmówić wiedzy o tym, jakie mogą być tego konsekwencje?
– Evan, musisz jej powiedzieć.
W mgnieniu oka Rosier znalazł się tak blisko Wilkesa, że ledwo zostawił mu dość przestrzeni do oddychania.
I nawet w tej chwili nienawiści w oczach Barty’ego Rosier z Wilkesem wyglądali jak bracia: jeden z nich tylko skrzywiony balastem pokrewieństwa ze starym. Wszystko było w nich takie samo – nawet mina, którą przybrali, nawet to, jak niemo wygrażali sobie całymi swoimi ciałami, ba, Barty mógłby przysiąc, że nawet zęby zaciskali jednakowo, że ich pięści były bliźniacze i że przypadkiem tylko nie przemawiali jednym głosem.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić – warknął Rosier, cały czerwony ze złości, co przecież nie jest trudne, gdy jest się rudym.
– Jeśli ty nie chcesz, sam jej powiem – odpowiedział mu równie czerwony Wilkes. – Luna zasługuje na prawdę. Nie możesz jej wiecznie okłamywać.
– Nie wiem, co ty sobie wyobrażasz, Wilkes, ale jeśli się do niej zbliżysz…
Nie dane im jednak było dowiedzieć się, czym mu groził, bo Rosier nagle wykrzywił się paskudnie i złapał za lewe ramię. Barty’emu z wrażenia na chwilę odebrało oddech, a cały świat cały zawirował z braku powietrza, bo oto ziścić się mogły jego najskrytsze marzenia. Doskonale wiedział bowiem, dlaczego Rosier nagle zwinął się z bólu.
Pozostawało pytanie – dlaczego Wilkes nie?
– Kurwa. Nie tutaj.
– Przestań chociaż przeklinać, Evan. I leć. On nie lubi czekać.
Na chwilę znów byli przyjaciółmi – połączyło ich poczucie wspólnego celu, spojrzenie pełne porozumienia. Ale trwało to krócej niż mrugnięcie powieką. Bo potem powrócił ten przejmujący ból i przyniósł ze sobą wszystko, co najgorsze.
Niemniej, Rosier wychodził. Wybiegał. Zanim zdążył pomyśleć nad tym, co robił, Barty również zerwał się z fotela i bezmyślnie, jakby jego nogi kierowały nim samym, podążył za nim. Musiał. Nie potrafił przepuścić takiej okazji. Przecież…
– Barty? Czemu się za mną wleczesz? Wracaj do środka. Wilkes nie ma dla was całego dnia.
Słowa Rosiera odbijały się w jego pustej czaszce, odbijały i zderzały w nieskończoność, nie było tam bowiem nawet iskry woli ich przetworzenia.
– Pokaż mi.
Rosier roześmiał się, a on nie rozumiał dlaczego. Czy nie byli w wystarczająco ustronnym miejscu? Nie poprosił o nic przecież, zanim nie znaleźli się w uliczce tak ciemnej, że z trudem widział czubek swojego nosa. Czy nie był godny tego widoku? Prosili go, żeby nadstawiał dla tej sprawy kark, a nie mógł nawet przez ułamek sekundy, nawet…
– Jeszcze przyjdzie na to czas. Leć do Regulusa. Stęskni się.
Ale Barty nie miał zamiaru nigdzie iść. Zamiast tego zbliżył się do Rosiera jeszcze bardziej – tak blisko, że gdyby tylko chciał, że gdyby był wystarczająco szybki, mógłby zacisnąć palce na jego lewym ramieniu, a wtedy Rosier, czy tego chciał, czy nie chciał, musiałby zrobić to, czego on chciał.
– Pokaż mi – powtórzył głosem tak pustym, że przez chwilę nawet zastanawiał się, czy nie powiedział tego ktoś inny, czy świat nie gra sobie z nim w jakąś dziwną grę. – Ja to muszę zobaczyć. Proszę, Evan. Zawsze byliśmy kumplami, nie?
Jedno krótkie westchnięcie, jedno krótkie Lumos i czubek różdżki Rosiera zapalił się bladym światłem. Barty ze zniecierpliwieniem wpatrywał się w zakryte jeszcze ramię przyjaciela, z całego serca chciał go pospieszyć, ale powstrzymywał się przed tym ostatkiem sił, czuł bowiem, że skoro ten i tak wyświadcza mu przysługę, należy postępować według jego zasad.
Tyle że rękaw jego szaty nie chciał się podwinąć, różdżka nie chciała przesunąć się bliżej do jego ramienia, wszystko zamarło na te kilkadziesiąt sekund, które były chyba najdłuższymi w Barty’ego życiu.
– Jesteś pewien? – zapytał Rosier. – To nie jest takie…
– Och, pokaż mi to wreszcie! Ile można czekać?
– To jest poważna, czarnomagiczna blizna, Barty! Powstała w skutek poważnej, czarnomagicznej klątwy! Albo to do ciebie dotrze, albo możesz wracać do domu!
Zanim Barty zdążył mu odpowiedzieć, Rosier znów złapał się za ramię. Ból musiał stawać się trudny do zniesienia, bo wyglądało na to, że nie powróci już do swojej moralizatorskiej przemowy.
Gdyby tylko mały Crouch go posłuchał.
Ale nie posłuchał. To stary był od słuchania innych ludzi. Regulus był. On, Barty, nie przejmował się bólem. Nie przejmował się też cudzymi rozkazami. Był panem samego siebie. I jeśli chciał coś zobaczyć, to, kurwa, miał święte i swoje własne prawo zobaczyć to tu i teraz.
Dlatego też spojrzał na Rosiera z czymś, co w jego mniemaniu było wyższością, lecz tak naprawdę przypominało jedynie żałosną próbę nadania sobie samemu znaczenia i powtórzył to, co usłyszał wcześniej od Wilkesa:
– On nie lubi czekać.
Rosier nie był już w stanie sprzeciwiać się. Nie mógł go wyśmiać. Może gdyby nie był taki zdeterminowany i wściekły, może wtedy Barty byłby w stanie zauważyć, jak strasznie cierpiał, jak silne musiało być zaklęcie, które paliło już nie tylko jego ramię, lecz także wszystkie jego kości, jego mięśnie, jego skórę, ba, nawet jego krew i powietrze gromadzące się w jego płucach. Ale nie zauważył. Zupełnie go to nie obchodziło.
Wyciągnął rękę i sprawnym ruchem podwinął rękaw szaty Rosiera.
Widział Znak. Widział go z bliska. A Znak widział jego, Barty wiedział to doskonale, widział i podziwiał to, jaki sam był podziwiany. Zdawało się wręcz, że czarny wąż próbował powiedzieć mu coś swoimi błyszczącymi ślepiami i swoim rozdwojonym językiem, że nawet niema i martwa czaszka zmienia swój kształt, żeby…
Wtedy Rosier zniknął. Teleportował się. Znalazł w sobie resztkę siły, by przysunąć różdżkę do palącego ramienia.
Barty’emu nie pozostało nic innego, jak krzyknąć ze wściekłości, że nie zabrał ze sobą i jego.

Leave a comment