Kości zostały rzucone: rozdział ósmy

Wszystkie jej lęki blakły w promieniach czerwcowego słońca, kiedy leżeli w wysokiej trawie zamkowych błoni, ukryci przed tym, co nieuniknione, ogłuszeni leniwym bzyczeniem owadów, pijani brakiem powinności. Wydawały się równie odległe i nierzeczywiste, co półprzezroczyste na tle palącego błękitu nieba górskie szczyty – i nawet bezduszność jej brata zatarła się w jej wspomnieniach przez te ostatnie tygodnie na tyle, że odważyła się nie odpisywać więcej na jego pełne pustych zdań i pozbawionych znaczenia słów listy, które pozwalały mu utrzymywać nad nią władzę pomimo dzielących ich mil. Wytrwale przysyłał kolejne, utrzymane w podobnym beznamiętnym tonie, jakby nawet nie zauważył, że nie otrzymał odpowiedzi na poprzednie, a kiedy wreszcie przestał, lubiła myśleć, że osiągnęli w ten sposób pewnego rodzaju porozumienie i jego milczenie nie było zwiastunem odwetu, a oznaczało jedynie ulgę, że zniknęła z jego życia – tak jak ona zawsze marzyła, żeby on zniknął z jej.
Przyjemny ciężar głowy Edgara Bonesa zniknął z jej piersi i poczuła, jak się nad nią pochyla – jego nagrzaną słońcem skórę, rzucany przez niego cień, krople wody ściekające z jego mokrych po nurkowaniu w jeziorze włosów; jakaś zmiana w miarowym biciu jej serca, nierówność oddechu, ledwo wyczuwalne drżenie mięśni musiały zdradzić jej myśli.
– Nad czym tak dumasz? – zapytał prześmiewczo, a ona tylko uśmiechnęła się bezwiednie, nie otwierając oczu.
Myślała o tym, że jutro mogłoby nigdy nie nadejść, że właśnie ten dzień wart był przeżywania wciąż od nowa bez końca, choć przecież tak wiele było szczęśliwych dni w tych ostatnich tygodniach przed egzaminami końcowymi, więcej niż kiedykolwiek wcześniej, a ten ciepły, letni dzień różnił się od wszystkich poprzednich ciepłych, letnich dni tylko tym, że był ostatnim takim dniem w ich życiu. Jutro rano mieli odbyć podróż w jedną stronę do świata odpowiedzialności, której ciężaru nie potrafili sobie jeszcze nawet wyobrazić, ale dzisiaj nie musieli się tym jeszcze przejmować – dzisiaj mogli być jeszcze beztroscy.
– Powiedz mi – ponaglił ją sfrustrowany jej milczeniem; poczuła jego zęby wpijające się w pustej groźbie w jej obojczyk, ale tylko prychnęła lekceważąco.
Wszystko stało się prostsze wraz ze zniknięciem Rabastana Lestrange’a. Kiedy nie wrócił do szkoły po przerwie wiosennej, jego nieobecność została przyjęta z pewną konsternacją nawet przez najbliższe mu osoby – Traversa, z którym zawsze zdawał rozumieć się bez słów i Yaxleya, z którym łączyły go przecież więzy rodzinne – co tylko dowodziło, że zbliżenie się do niego nie było tak naprawdę możliwe, że było to tylko złudzenie. Musiał być zmęczony czekaniem na przyszłość, którą wybrał dla niego, a później przypieczętował swoim zesłaniem do Azkabanu jego ojciec – jej kształt z całą pewnością nie zależał od wyników egzaminów i z tej perspektywy podejście do nich wydawało się stratą czasu, ale czy nie było za wcześnie na porzucenie wszelkich pozorów, zrzucenie masek? Oficjalnie powodem jego nieobecności miał być pogarszający się stan zdrowia jego matki, ale nawet Slughorn powtarzał to wyjaśnienie bez przekonania, choć był ostatnim człowiekiem w zamku, który pragnął poznać prawdziwe powody, dla których Rabastan Lestrange przerwał swoją edukację tuż przed jej ukończeniem.
Czy właśnie to obiecał mu wtedy w Hogsmeade jego brat? Czy zasłużył sobie wreszcie na jego łaskę, czy musiał dopiero udowodnić swoją wartość, żeby wypełnić miejsce w szeregu po swoim ojcu, który tymczasem został skazany na raczej symboliczne dziesięć lat w Azkabanie, nie wypowiadając ani jednego słowa w trakcie całego swojego procesu? Nie śmiała wyobrażać sobie, co takiego musiał zrobić, żeby wykazać się podobną lojalnością i z czasem stał się dla niej jedynie wspomnieniem, czymś jeszcze mniej niż senną marą – jakby nigdy tak naprawdę nie istniał.
Otworzyła oczy, żeby spojrzeć na Edgara, który wsparty na przedramionach wciąż wpatrywał się w nią niecierpliwie; nic z tego, o czym myślała, nie dawało się jednak ubrać w słowa, więc tylko zmierzwiła opadające mu na twarz mokre kosmyki, całując go przy tym tak, że natychmiast zapomniał o pytaniu, na które nie otrzymał odpowiedzi.
Zawsze w końcu zapominał.
Zwykł wybuchać nagłym afektem bez względu na to, gdzie właśnie się znajdowali, by zaraz znów stać się szorstkim, roztargnionym, nieuchwytnym, podczas gdy ona wolała manifestować swoje uczucie w drobnych gestach, odczuwając przy tym rozłąkę dotkliwiej, niż gotowa była przyznać nawet przed samą sobą; dopiero z czasem oswoiła się z jego żarliwością na tyle, że teraz nie przeszkadzało jej już, że bezwstydnie wsunął dłoń pod jej bluzkę, choć tego popołudnia błonia pełne były głodnych spojrzeń. Na jedno mgnienie udało im się zapomnieć nawet o istnieniu czasu – a potem padł na nich cień profesor Sprout.
Jutro nadeszło, głuche na wszelkie modlitwy. Oszołomiona panującym na peronie zgiełkiem wysiadła z pociągu i zrobiła jeszcze parę bezwiednych kroków, trzymając się kurczowo Edgara, który poirytowany wypatrywał w tłumie swojej młodszej siostry – a potem nagle stanęła w miejscu, sparaliżowana koniecznością podjęcia decyzji, która każdego poprzedniego dnia wydawała się niemożliwa do podjęcia. Edgar nawet nie zauważył, że puściła jego dłoń i na moment zniknął jej z oczu; zaraz jednak znów znalazł się przy niej, czyniąc przy tym straszliwy zamęt w tłumie podążającym zwartym strumieniem w przeciwnym kierunku. Uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem, ale nie dał się zwieść – zawsze wyczuwał jej niespokojne myśli i w momencie przesiąkał nimi cały jak deszczem, stawał się spięty, jeszcze bardziej zapalczywy.
– Nie przemyślałam tego – wyznała z westchnieniem. Teraz żałowała, że nie podzieliła się z nim wcześniej swoimi wątpliwościami, a jednocześnie wciąż żywa była w niej obawa, że gdyby tylko wiedział o wszystkim, co nie pozwalało jej nocami zasnąć, patrzyłby na nią zupełnie inaczej. Zmarszczył brwi skonfundowany, ale o nic nie zapytał; złożył na jej czole kojący pocałunek i bez słowa wyjaśnienia pociągnął ją za sobą przez tłum.
– Mamo – powiedział nagle, zatrzymując się i pochylając niezgrabnie, żeby pocałować w policzek kobietę o jasnorudych włosach, która rozpromieniła się na jego widok. – Tato. – Prostując się, skinął głową mężczyźnie trzymającemu z czułością pod rękę jego młodszą siostrę. A potem przyciągnął do siebie Raelyn i oświadczył krótko: – To jest Lynn. Zostanie na wakacje.
Duże, ciemne oczy pani Bones zwróciły się na nią pełne życzliwego zainteresowania; pan Bones utkwił wzrok w Edgarze, nawet na nią nie spojrzawszy; Amelia natomiast tylko przyglądała się jej z uprzejmą obojętnością, nieporuszona, jakby już dawno uznała, że Raelyn Marlow była jedynie czymś przelotnym w życiu jej brata i to, że gotowy był teraz z jej powodu siać ferment, o niczym jeszcze nie świadczyło.
– Nie pomyślałeś, żeby nas… uprzedzić? – zapytał w końcu pan Bones po chwili niezręcznego milczenia, starannie dobierając słowa. Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego – wydawał się raczej spodziewać po swoim synu podobnej samowoli, jakiejś drobnej niesubordynacji, próby przeprowadzenia zamachu na jego ojcowski autorytet, i chociaż ton jego głosu był nienagannie uprzejmy, każda komórka jego ciała zdawała się wyrażać dezaprobatę tak jednoznaczną, że Raelyn cofnęła się pół kroku, dając wyraz swojemu zmieszaniu, ale Edgar tylko mocniej ścisnął jej dłoń.
– Nie – odparł wolno z wyzywającą prostotą. – Nie pomyślałem.
Górna warga pana Bonesa, częściowo ukryta pod dostojnym wąsem, uniosła się lekko, ale zanim zdołał przełknąć impertynencję syna, pani Bones bezlitośnie zakpiła sobie z jego oburzenia i dławiąc narastający konflikt w zarodku, wtrąciła z zachwytem:
– Cudowna niespodzianka, Edgarze.
Była kobietą o surowej urodzie – wysokich kościach policzkowych, wyraźnie zarysowanej szczęce, długiej szyi; twarz obsypaną miała jednak piegami, włosy spięte niedbale, wargi stanowczo zaciśnięte, ale jakby gotowe do rozciągnięcia się w uśmiechu. Otaczała ją aura niewymuszonej elegancji, onieśmielającej wręcz przenikliwości, a jednocześnie było w niej coś niesfornego, jakaś przekorność i żywiołowość, których czas najwyraźniej nie zdołał zdławić.
– Chodźmy już – rzuciła niecierpliwie, bezceremonialnie obejmując Raelyn ramieniem i zanim ktokolwiek zdążył się jej sprzeciwić, dodała: – Może jeszcze zdążymy na herbatę.
Herbata o piątej w domu państwa Bones była uświęconym rytuałem, który obowiązywał wszystkich – nawet starego, biszkoptowego mastiffa imieniem Boo, który z afektem złożył swój ogromny pysk na podołku pani Bones i tęsknie wodził oczami za herbatnikami. Edgar, wypiwszy swoją herbatę tak szybko, że musiał sparzyć sobie język, droczył się z nim okrutnie, podsuwając mu je pod sam nos, podczas gdy Amelia bez emocji opowiadała o swoim egzaminie z historii magii, a pan Bones sączył herbatę ze źle skrywanym niesmakiem, który nie miał nic wspólnego z jakością przyrządzonego wywaru, zerkając przy tym wciąż na Raelyn znad ręcznie malowanej filiżanki, rozdarty między uprzejmością a pragnieniem ignorowania jej istnienia, aż w końcu zdecydował się odezwać:
– Lynn – zwrócił się do niej sztywno, niezręcznie. – Zdaje się, że umknęło mi twoje nazwisko, gdy mój syn cię przedstawiał.
Mrugnęła, mając nadzieję, że śpiewny brzęk porcelany, z jakim odstawiła filiżankę na spodek, zwróci uwagę siedzącego tuż obok niej na dywanie Edgara, ale ten zajęty był układaniem kolejnych herbatników na nosie Boo i nie mógł wybawić jej od konieczności udzielenia odpowiedzi.
– Marlow – odparła, starając się nie brzmieć obcesowo. Wiedziała, czemu miało służyć to pytanie i czuła, że nie zniesie ani sekundy oczekiwania na to, aż pan Bones skojarzy jej nazwisko, więc dodała: – Rufus Marlow z Komisji Handlu to mój ojciec.
Pan Bones skinął wolno głową w zamyśleniu, wyraz jego pociągłej, surowej twarzy pozostał jednak nieprzenikniony. Być może jedynie niejasno kojarzył jej ojca i nie potrafił teraz odnaleźć w pamięci niczego, co mogłoby świadczyć przeciwko niej; nie miała pojęcia, jakim człowiekiem był jej ojciec w pracy, ale nie podejrzewała, żeby robił cokolwiek ponad wymagane od niego niezbędne minimum – zwykle samo oddychanie zdawało się pochłaniać całą jego wątłą wolę życia.
– Zatem Reese Marlow z Departamentu Tajemnic musi być twoim…
Boo westchnął ciężko, strącając piramidę herbatników ze swojego nosa i Raelyn wykorzystała to jako pretekst, żeby odwrócić wzrok i udać, że nie usłyszała ostatnich słów pana Bonesa. Czuła na sobie spojrzenie jego przenikliwych, błękitnych oczu, ciężar zgromadzonych przeciwko niej dowodów i formułujący się w jego głowie wyrok, gdy rzuciła się pomóc zebrać rozsypane po dywanie herbatniki, ale zanim werdykt został wydany, Edgar uznał, że spełnili już swój obowiązek wobec angielskiej tradycji i wyciągnął ją do ogrodu, a potem dalej przez wrzosowisko na plażę nad zatokę, niemal wciągając do wody.
Nie był pewna, czy to krew tak ogłuszająco szumiała jej w uszach, czy raczej rozpościerające się przed nią morze, ale kiedy chłodna, spieniona woda obmyła jej kostki i cofnęła się leniwie z powrotem do zatoki, zdawała się zabrać ze sobą całą jej wściekłość na Edgara wraz z rosnącym jej w gardle upokorzeniem. Nigdy wcześniej nie widziała morza i tak bardzo zachwyciła ją jego bezkresność, czysta linia horyzontu, sposób, w jaki błękit nieba spotykał się z błękitem wody, że odtąd spędzali na plaży całe dnie, leżąc na nagrzanym słońcem piasku jeszcze długo po tym, jak zapadał zmrok. Kiedy Edgar nauczył ją jeździć na rowerze, odwiedzali też czasem sąsiednią wioskę – a jeśli tylko chcieli ukryć się przed resztą świata, chowali się w pobliskich ruinach zamku, którego kruszące się mury nie przypominały wcale Hogwartu, ale dawały podobne poczucie bezpieczeństwa i z łatwością mogli sobie wyobrazić, że wiszące nad nimi niebo było zaczarowane.
Edgar miał jednak również w zwyczaju przepadać gdzieś bez słowa i zostawiać ją samą sobie; Amelia pozostawała wobec niej uprzejma, ale nie czuła się zobowiązana, żeby nawiązywać z nią rozmowę; pani Bones zajęta była kończeniem pracy naukowej dotyczącej starożytnego prawa; pan Bones natomiast spędzał większość czasu w Londynie i Raelyn starała się nie przypominać mu o swoim istnieniu, co udawało jej się aż do wystawnego niedzielnego obiadu, na którym pojawił się także starszy syn państwa Bones wraz ze swoją przyszłą żoną.
William Bones miał jasnorude włosy i pogodne usposobienie ze skłonnością do subtelnej ironii swojej matki. Był wzrostu Edgara, ale poza tym różnili się wszystkim – starszy z braci Bones pozbawiony był niezgrabności, niespokojnego ducha i pogardy dla wszelkiej subtelności młodszego, zachowując doskonałą równowagę między powagą i poczuciem humoru, co pozwalało mu z wyczuciem i niezbędnym dystansem podchodzić do żywiołowości brata, oziębłości siostry czy zasadniczości ojca. Jego narzeczona, Helena, była wnuczką Harolda Michuma, o którym mówiło się, że w przyszłym roku zostanie Ministrem Magii, co wraz z jej nieprzeciętną urodą musiało w oczach pana Bonesa rekompensować egzaltowanie, w jakie popadała, opowiadając nawet o najbardziej prozaicznych sprawach, bo znosił je bez mrugnięcia okiem.
Raelyn siedziała między panią Bones, a Williamem, wymieniając spojrzenia z siedzącym naprzeciwko Edgarem, który ukradkiem karmił Boo pod stołem najlepszymi kawałkami wołowiny; wraz z drugim daniem kończyły się jednak z wolna zabawne anegdoty, błahe tematy i cierpliwość pana Bonesa, który zdawał się nie słuchać relacji swojego młodszego syna z egzaminu z mugoloznawstwa, a jednak nieprzypadkowo przerwał mu w połowie zdania, rzucając przez stół tylko pozornie beznamiętnie:
– Lynn, ty zdaje się nie marnowałaś czasu na mugoloznawstwo? W domu Salazara ten przedmiot nigdy nie cieszył się popularnością.
Sposób, w jaki zdołał jednocześnie pochwalić i skrytykować jej brak zainteresowania światem niemagicznym, niemal wzbudził jej podziw.
– Kontynuowałaś przynajmniej historię magii na poziomie owutemów? – zapytał takim tonem, jakby zależało od tego wszystko, a kiedy skinęła głową, ciągnął wciąż niezadowolony: – Znakomicie. Może w takim razie zainteresuje cię moja kopia oryginalnego…
– Ona nie chce oglądać twojego gównianego Kodeksu – warknął Edgar z gwałtownością porównywalną jedynie do erupcji wulkanu i wszyscy spojrzeli w jego kierunku, choć ich powściągliwe reakcje świadczyły o tym, że zdążyli już przywyknąć do jego niewybrednego słownictwa.
Zapadła cisza, którą pan Bones zdawał się delektować.
– Lynn potrafi chyba mówić za siebie – powiedział w końcu wolno, tonem sugerującym, że wcale nie potrafiła.
– Jest zbyt dobrze wychowana, żeby kazać ci się od…
– Z chęcią obejrzę pańską kopię Kodeksu – wtrąciła ostrzej, niż zamierzała. – Dziękuję.
Edgar spojrzał na nią dotknięty tą zdradą, którą przecież popełniła dla niego, nie chcąc, żeby powiedział coś, czego mógłby później żałować, nawet jeśli dotąd zdawał się nigdy nie żałować słów wypowiedzianych w gniewie, nie tak naprawdę, wciąż przekonany, że w cudzej pamięci nie mogły przetrwać dłużej niż w jego własnej, gdzie ich żywot był wyjątkowo krótki.
Trzasnął dramatycznie drzwiami; podano deser, na który nikt nie miał ochoty. Pan Bones zaprowadził ją do swojego gabinetu, gdzie w szklanej gablocie znajdowała się okazała, wyjątkowo stara księga otwarta na klauzuli definiującej kary przewidywane za złamanie ustaleń Międzynarodowego Kodeksu Tajności, które obecnie były jedynie odrobinę łagodniejsze i Raelyn starała się sprawiać wrażenie zainteresowanej, ale kiedy podniosła wzrok na pana Bonesa, żeby zapytać, z którego dokładnie roku pochodziła kopia, z której był tak dumny, wyraz jego oczu dał jej do zrozumienia, że wcale nie będą rozmawiać o historii magii.
– Nie życzę sobie, żebyś wciągała mojego syna do tej waszej sekty – powiedział wprost, nie siląc się na żadne wstępy. – Gotowy jest popełnić jakieś głupstwo, żeby tylko coś mi udowodnić, ale nie pozwolę ani tobie, ani twojemu bratu… – Otworzyła usta, ale zanim zdołała wypowiedzieć choćby słowo, pan Bones uciął bezlitośnie: – Nie waż się kłamać, patrząc mi w oczy, dziewczyno.
Bała się mrugnąć, żeby nie uznał tego za afront.
– Znam was lepiej, niż wam się wydaje. Wszyscy wyssaliście obłudę z mlekiem matki – podjął szeptem tak cichym, że musiała niemal czytać z ruchu jego warg. – Myślisz, że nie wiem o zażyłości twojego brata z Rudolfusem Lestrange’em? Posłuchaj mnie uważnie. Jutro opuścisz mój dom, a jeśli kiedykolwiek spróbujesz…
– Wystarczy, Edwardzie.
Pan Bones wyprostował się z godnością, ale Raelyn nie odważyła się poruszyć, żeby obejrzeć się na stojącą w drzwiach gabinetu panią Bones. Jedyne, czego pragnęła, to zniknąć – znajome uczucie, które ogarniało ją zawsze, gdy jej bratu udawało się przemocą zdusić w niej wszelki opór. Gardło miała ściśnięte i czuła, jakby zaraz miała udławić się własną śliną; pani Bones dotknęła ostrożnie jej ramienia, ale Raelyn nie potrafiła spojrzeć jej w oczy i tylko zacisnęła mocniej powieki, usiłując powstrzymać łzy upokorzenia. Usłyszała, jak pan Bones wychodzi, nie dając jej szansy na odparcie oskarżenia – jak zresztą miałaby tego dokonać? Wydawało jej się to niemożliwe.
– Jest przy tobie spokojniejszy – powiedziała pani Bones po długiej chwili milczenia, takim tonem, jakby rozstrzygało to o wszystkim, a kiedy niedowierzanie odbiło się na twarzy Raelyn, dodała: – Och, wierz mi. Dotąd jego zdenerwowanie dotkliwie odczuwała przede wszystkim moja porcelana.
Edgar wciąż nie wrócił do domu, gdy kładła się tego wieczoru spać; rano obudziła się już jednak w jego objęciach, złożyła pocałunek między jego bezwiednie ściągniętymi brwiami i wszystko znów było w porządku, jakby wczoraj nic się nie wydarzyło.
Pan Bones przestał ją zauważać, jakby naprawdę opuściła jego dom; pani Bones natomiast poprosiła ją o pomoc w tłumaczeniu runów i odtąd spędzały razem długie godziny w jej zalanym słońcem gabinecie, w którym niemal każdy skrawek powierzchni płaskiej zajmowały stosy piętrzących się ksiąg. Później piły razem herbatę, grały proste melodie na pianinie przy akompaniamencie rozdzierającego wycia Boo, a czasem próbowały nawet przygotowywać obiad, choć żadna z nich nie posiadała wystarczających umiejętności kulinarnych i tylko utrudniały pracę biednej skrzatce, która zawsze w końcu traciła cierpliwość i wypraszała je z kuchni.
Jedli akurat drugie śniadanie na plaży, gdy Amelia, sztywna z emocji, przybiegła z listami z wynikami egzaminów. Edgar barbarzyńsko rozdarł kopertę, sprawdzając jedynie ocenę z zielarstwa, która miała zdecydować o wszystkim i Raelyn obserwowała go w napięciu, zapominając o swoim liście – zaraz jednak jego ciemne oczy rozbłysły i zanim pani Bones zdołała pogratulować Amelii ośmiu Wybitnych sumów, z dzikim wrzaskiem wyrzucił pergamin w powietrze, porywając w objęcia swoją młodszą siostrę i w nagrodę za dostarczenie pomyślnych wieści, wrzucając ją ku jej świętemu oburzeniu w ubraniu do morza.
Pani Bones przywołała zaklęciem jego porwany przez wiatr list, podczas gdy Raelyn otworzyła swój bez emocji, znajdując w nim jeden Wybitny ze starożytnych runów, dwa Powyżej oczekiwań z historii magii i zielarstwa oraz trzy Zadowalające z zaklęć, obrony przed czarną magią i… eliksirów. Było to więcej, niż mogła oczekiwać, choć jej brat z całą pewnością byłby jedynie rozczarowany – nigdy nie zadowalało go nic mniej niż perfekcja. Dlaczego w ogóle teraz o nim pomyślała? Edgar pocałował ją znienacka, mamrocząc gorączkowo podziękowania za pomoc w nauce zielarstwa i widmo jej brata zniknęło.
Niełatwo było odejść z tego miejsca – opuścić porośnięte bluszczem mury tego domu, zostawić za sobą uspokajający szum morza, zrzec się beztroski. Było to jednak nieuniknione i wraz z końcem sierpnia zdecydowali się przenieść do Edynburga, miasta wiktoriańskich wieżowców, gdzie Edgar, mimo przekonania pana Bonesa, że ta decyzja prędzej czy później stanie mu kością w gardle, miał rozpocząć kursy uzdrowicielskie. Wynajęli niewielkie mieszkanie na poddaszu w kamienicy zamieszkałej wyłącznie przez czarodziejów, ale położonej w całkowicie mugolskiej okolicy; przygarnęli pręgowanego, jednookiego kota; na targu staroci kupili niepasujące do siebie krzesła i cukierniczkę.
W pierwszej chwili go nie rozpoznała – tak niemożliwy wydał jej się w tym miejscu, w tej rzeczywistości, wpatrzony w witrynę mugolskiego sklepu muzycznego pełną kaset magnetofonowych. A jednak nie było to złudzenie; minęła go i dopiero w następnej sekundzie zatrzymała się, żeby na niego spojrzeć, a wtedy on oderwał wzrok od wystawy i uśmiechnął się do niej tym fałszywym, słodkim uśmiechem, który nie sięgał jego ołowianoszarych oczu.
Zacmokał rozbawiony.
– Nie cieszy cię mój widok.
Ulica pełna była ludzi, a jednak Raelyn poczuła znajome ukłucie paniki i w odpowiedzi tylko prychnęła lekceważąco, żeby to ukryć. Odnalezienie jej z pewnością nie kosztowało go wiele wysiłku, ale po co zadał sobie tę odrobinę trudu, po co zjawił się tutaj teraz, w jej zupełnie nowym życiu, po miesiącach milczenia, gdy prawie udało jej się zapomnieć o jego istnieniu? Nie mógł przecież oczekiwać, że wróci z nim do domu, do tamtego przeklętego życia, do bycia niewidzialną – jak mogłoby mu wciąż zależeć na tej szczenięcej władzy nad nią, kiedy posiadał władzę o wiele większą i bardziej upajającą? Czy ona mu nie wystarczała?
– Nie wrócę do domu – powiedziała wprost, bez wahania; wolałaby przegryźć sobie żyły, niż to zrobić. – Nie możesz mnie zmusić.
Powieka mu drgnęła, jakby te słowa go dotknęły, ale kiedy się odezwał, ton jego głosu był płaski i pozbawiony emocji:
– Nie będę musiał. Sama w końcu wrócisz. Zobaczysz – rzucił od niechcenia, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy przyglądając się mijającym ich na chodniku mugolom. – Krwi nie możesz się wyrzec.
Zbliżył się do niej na tyle, że na moment przysłonił jej widok na ulicę; nie cofnęła się jednak, a on jej nie dotknął – tylko nachylił się, żeby wyszeptać jej do ucha ostrzegawcze:
– Nie zrób nic głupiego. – A potem jeszcze cierpkie, pogardliwe: – Ojciec za tobą tęskni.
Zostawił po sobie jedynie uczucie odrętwienia, jakby wybudziła się z długiego, nużącego snu, którego szczegóły natychmiast po przebudzeniu rozmyły się we wrzawie ulicy. Właśnie tak postanowiła o nim myśleć – jak o sennej marze, która nie mogła jej nic odebrać i dopiero z czasem miała się przekonać, jak bardzo się myliła.

4 thoughts on “Kości zostały rzucone: rozdział ósmy”

  1. lynn jest takim biednym, małym pysiem, że człowiek ma ochotę ją owinąć kocykiem, przytulić i napoić kakao. nawet kiedy pozornie powinna być wolna i mniej lub bardziej szczęśliwa, nie może taka być tak całkiem do końca. w sumie świat czarodziejów to takie małe miasteczko, gdzie każdy każdego zna, a jak nie zna, to zna kogoś, kto go zna, i na tej podstawie może wyrobić sobie opinię, bo i po cóż zadawać sobie trud poznawania kogoś. ojciec edgara był okropny, ale jednocześnie go rozumiem. matka edgara była za to urocza. wyobrażam sobie, jakie urwanie głowy miała z małym edgarem, i naprawdę jej współczuję, chociaż mam wrażenie, że sporo edgarowej nadpobudliwości może mieć swoje źródło w jej genach – bo przecież nie w genach jej męża. żadnych domysłów z listonoszem w tle nie śmiem wysuwać, zwłaszcza w świecie, w którym listonoszami są sowy. a skoro o sowach mowa – byłam naprawdę dumna z tego Z, które lynn dostała z eliksirów. dobra robota.
    poza tym strumieniem świadomości dodam, że moja tendencja do współczucia ludziom, którzy prawdopodobnie na współczucie nie zasługują, nakazuje mi współczuć lestrange’owi wyboru drogi życiowej. gdyby nie to, że wiedziałam, że tak nie będzie, napisałabym ‘a mógł jeszcze wyjść na ludzi’.
    o, wiem. dodam jeszcze, że rozdział mógłby być dłuższy!

    Like

    1. szczęśliwsza już w życiu nie będzie, więc niech się cieszy tym, co ma, póki jeszcze może. za to pisanie państwa bones to była czysta przyjemność (jego dostojny wąs! jej poczucie humoru!) i teraz jest mi autentycznie przykro, że muszą umrzeć, ale kości kanonu zostały rzucone. i to już naprawdę ostatni moment, żeby współczuć lestrange’owi, moje zapasy zdążyły się dawno wyczerpać.

      Like

      1. to takie smutne, kiedy człowiek wie, że jego bohater osiągnął już szczyt szczęścia i lepiej nie będzie. zawsze się wtedy zastanawiam, czy jest gdzieś taki wykres szczęścia dla mojego życia xd wolałabym wiedzieć, jeśli szczyt szczęścia jest już za mną xd
        ‘kości kanonu’ brzmią super. i uroczo pasują do tego, że chodzi o bonesów xd

        Like

Leave a comment