46. O mężczyznach, medalu i innych rzeczach na m

Przeczytałam pergamin kilka razy, a potem wypisałam najważniejsze informacje. Nie miałam odwagi jeszcze testować zaklęcia na medalu, więc póki co chodziłam po zamku ze złożonym kawałkiem pergaminu w kieszeni i myślałam o tym, jak bardzo Dunstan będzie mi wdzięczny, kiedy już go uratuję. Nie żebym się odważyła to zrobić w najbliższym czasie – zaklęcie wydawało mi się dość trudne i powinnam najpierw je przećwiczyć na czymś innym.
Co jeśli się pomylę? Wyglądało na niebezpieczne. Dziewczyna zaś – w swoim lichym wypracowaniu – nie wspominała o skutkach ubocznych.
Nie chodziło o byle co – nie, na szali znajdowało się ludzkie życie. Nie mogłam pozwolić sobie na żaden błąd. Problem tkwił jednak w tym, że zaklęcie to wymagało wiedzy z transmutacji – przedmiotu, który nadal był moją piętą achillesową mimo korepetycji z Syr… korepetycji, kropka.
Próbowałam poprosić Jamesa o radę, ale…
– Po co ci to?
Właśnie.
Nie do końca mogłam mu wyjaśnić, że mam przy sobie kradziony medal z zaklętym w nim byłym dyrektorem Hogwartu, który czasami się do mnie odzywał, choć na ogół nie mówił nic konkretnego. Jeśli pominąć obelgi rzucane pod moim adresem, to w ogóle niewiele mówił. Obelgi te jednak były wyrażone w niezwykle kulturalny sposób i nie brałam ich sobie do serca, bo wiedziałam, że na nie zasłużyłam.
W każdym razie nie mogłam wyjaśnić Jamesowi całej sytuacji, bo uznałby, że jestem pomylona.
– Wiesz, to… wygląda niebezpiecznie. Jeśli nie powiesz mi, do czego ci to potrzebne…
– Takie tam dodatkowe ćwiczenia – wymamrotałam, starając się spojrzeć na niego najbardziej niewinnymi, smutnymi i przekonującymi zarazem oczętami. Wiedziałam, że z daleka śmierdziało to kłamstwem i jakąś grubszą aferą, ale nie miałam wyboru.
– Poproś Łapę, ja nie piszę się na coś, co może pozbawić cię nosa – odpowiedział, oddając mi pergamin. – Jeszcze wpadniesz w kompleksy i zaczniesz mordować tych, którzy je jeszcze mają. Nie, dziękuję.
Zacisnęłam zęby. Tego rodzaju radę mógł sobie w buty włożyć. Gdyby Syriusz był ostatnią osobą w Hogwarcie, która miałaby jakiekolwiek pojęcie o transmutacji, to i tak bym z nim nie porozmawiała na ten temat. Nie tylko dlatego, że od razu domyśliłby się, że chodzi o medal, ale przede wszystkim dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie chciałam z nim rozmawiać. O niczym i nigdy.
– No co? – spytał, nieświadomy gafy, jaką popełnił.
– Chyba spasuję – mruknęłam. – No nic, dzięki i tak.
Oznaczało to tylko jedno – powinnam była już wcześniej opracować jakiś plan awaryjny, bo właśnie teraz naprawdę by mi się przydał.
Zanim zostawił mnie w spokoju, spytał:
– Annie, wszystko między wami gra?
Miałam do wyboru kilka opcji. Mogłam powiedzieć “nie” i rozpłakać się na jego ramieniu. Mogłam powiedzieć “nie” i uciec. Mogłam powiedzieć “nie” i udawać, że się tym nie przejmuję. Mogłam też powiedzieć “jasne” i uśmiechnąć się promiennie, żeby go uspokoić – oczywiście naraziłabym się wtedy na to, że popęka mi twarz. Mogłam też mruknąć coś niezrozumiałego i spojrzeć na niego z bezgranicznym smutkiem. Co też zrobiłam.
James wyglądał na zdziwionego.
– Tak szybko? – spytał.
Westchnęłam ciężko. Był wrażliwy jak łuski rogoogona węgierskiego.
– Tak wyszło – ucięłam, nieco zdziwiona, że Syriusz mu nic nie powiedział. Miał przecież wystarczająco dużo czasu.
– Cholera – mruknął. – Ja sobie z nim porozmawiam. Myślałem, wiesz, że to bardziej… na zawsze.
– Nie musisz. – Spróbowałam się uśmiechnąć, żeby zapewnić go, że tak, wszystko jest w porządku i nie, nie musi. – Naprawdę. – A po chwili dodałam jeszcze: – Wszystko jest w porządku.
Nie wiem, czy istniał jakiś limit kłamstw na dany dzień tygodnia, ale była środa, a ja chyba swój właśnie wyczerpałam.
– Kłamiesz.
Znalazł się as wróżbiarstwa, pomyślałam.
– Ale to nie znaczy, że musisz się tym martwić, serio – spróbowałam go przekonać. – Poza tym, wybacz, muszę lecieć. No wiesz, biblioteka i ćwiczenia z transmutacji… czy coś.
James mruknął coś jeszcze o niestabilnych nastolatkach i pozwolił mi odejść.
Ja zaś wcale nie udałam się do biblioteki, ale na błonia. Chciałam pomyśleć, a spacer w pięknych okolicznościach przyrody wydawał się sprzyjać myśleniu. Potrzebowałam innego planu i potrzebowałam go na wczoraj.
Może Lunatyk mógłby mi pomóc? Nie był przecież głupi. Ba! Był mądrzejszy od Rogatego i S… tego drugiego razem wziętych. Problem jednak tkwił w tym, że najprawdopodobniej zadałby mi te same pytania co James, albo jeszcze więcej. O ile być może udałoby mi się go namówić, by pomógł mi z teorią, o tyle namówienie go do pomocy z praktyką wydawało mi sie niemal niemożliwe. A to właśnie praktyka mnie przerażała.
Czy naprawdę mogłam stracić swój nos? Zdążyłam się już do niego przywiązać przez te wszystkie lata. Nie żebym była próżna. Wiedziałam, że to ciężka praca a nie wygląd świadczą o człowieku. Czy jednak nie wyglądałabym bez nosa śmiesznie? Wolałabym jednak nie ryzykować własnym nosem, nawet w tak ważnej sprawie jak ta. Musiało istnieć inne wyjście, jakieś mniej inwazyjne.
Myślałam. A zielone i niewątpliwie urokliwe błonia nie wpływały na moje procesy myślowe dobrze. Fakt, że wszystko się zieleniło, zdawał się przyciągać pary, które wesoło spacerowały w tę i z powrotem, śmiejąc się i rozmawiając o niczym. Dlaczego nie byłam jedną z nich? Co poszło nie tak? Czy… Stop. Zakazany temat zbliżał się równie szybko, co Zakazany Las.
Potrząsnęłam głową i znów skupiłam się na skrawku pergaminu znajdującym się w mojej kieszeni. Powinnam myśleć o tym, jak pomóc dyrektorowi Dunstanowi. Potrzebował mnie, do diaska! Nie chciałam myśleć o tym, że był chyba jedyną istotą (o ile można uznać, że w tej formie był istotą) w zamku, która mnie potrzebowała. Nie mogłam go zostawić na pastwę losu. Nie i już!
Po prostu będę musiała zaryzykować. Może w przypadku trudnych zaklęć transmutacyjnych istniało coś takiego jak szczęście nowicjusza? Może była niezwykle utalentowana w tej dziedzinie, a mój talent po prostu drzemał zbyt głęboko, bym była tego świadoma?
Nie, niemożliwe. Przemawiała przeze mnie pycha. Niemożliwym było, bym wykazywała jakieś szczególne zdolności. To nieegalitarne!
Z drugiej jednak strony – brak tej pychy nie zmieni sytuacji medalu. Czy pomoc Dunstanowi oznaczała zaprzedanie wszystkich moich ideałów? Porzucenie ich w nadziei, że uda mi się uratować jedno ludzkie życie?
Czekało przede mną zadanie trudniejsze niż dotąd sądziłam.

***

Minęło jeszcze kilka dni, nim zdecydowałam, że poznałam wystarczająco dużo teorii i wystarczajaco dużo razy przeczytałam pergamin z notatkami. Nie czułam się gotowa, żeby spróbować tego zaklęcia, ale byłam wystarczająco zdeterminowana i nic mnie nie mogło powstrzymać. A przynajmniej tak mi się wydawało, nim przypadkiem wpadłam na Syriusza. Przynajmniej wydawało mi się, że to Syriusz, jako że jego twarz była sklejona z twarzą jakiejś dziewczyny. Na chwilę całkiem zapomniałam o medalu; najzwyczajniej w świecie marzyłam o tym, żeby zapaść się pod ziemię albo zostać rażoną piorunem. Ewentualnie żeby to oni zapadli się pod ziemię lub zostali porażeni.
Nie zauważyli mnie, a ja nie wiedziałam, czy powinnam… czy mogę… Jednym słowem: stałam i się gapiłam. Mogłam nawet przetrzeć oczy i się uszczypnąć, bo naprawdę nie chciałam wierzyć własnym oczom.
Bo tą dziewczyną była…
– Bre, co się dzieje? – usłyszałam głos Syriusza, zaniepokojonego tym, że kilkanaście sekund wcześniej dziewczyna niespodziewanie się od niego odkleiła. – Dlaczego..?
Nie dokończył, bo odwrócił się i jakoś tak wyszło, że mnie zauważył.
Zdziwłabym się, gdyby mnie NIE zauważył. Właściwie trudno przeoczyć kogoś, kto od pewnego czasu stoi na środku korytarza i gapi się z wyjątkowo głupią miną. Na szczęście kiedy mnie zobaczyli, zdążyłam już zapanować nad mimiką i po prostu tam stałam jak słup soli.
– Cześć, Annie! – Brenda wykrzyknęła i, na Merlina, gdyby Syriusz jej nie powstrzymał, gotowa by była rzucić mi się na szyję. – Jak tam?
Nie odpowiedziałam, patrzyłam na nią, jakbym nie do końca była pewna, czy ją widzę. Przeniosłam wzrok na Syriusza, a potem znowu na nią. Tak, zdecydowanie to byli oni. Stali tam. A wcześniej badali sobie migdałki. Świetnie.
– Annie, to zdecydowanie nie tak, jak my…
– Mamy dziś uroczą pogodę, prawda? – Bre przerwała mu władczo i, żeby zaznaczyć swoją pozycję w stadzie, przyciągnęła samca bliżej swego nieskazitelnego boku.
Spojrzałam na niego jak na wariata. Nie tak jak myślę?! A potem spojrzałam na Brendę. Czy ona miała mnie za kretynkę? Zamknęłam oczy, żeby spokojnie policzyć do dziesięciu. Nie ukrywam, miałam cichą nadzieję, że kiedy je otworzę, to okaże się, że ich tam wcale nie było, a ja leżę w swoim dormitorium.
Ale oni wciąż tam niestety byli. I patrzyli. Wyczekująco.
Odkaszlnęłam.
– Chyba nie powinnam wam przeszkadzać – mruknęłam.
Dlaczego nikt nigdy nie napisał poradnika, w którym znalazłabym instrukcję, jak postąpić w takiej sytuacji? Wiedziałam, że jestem piątym kołem u wozu i to ja wprowadzam nerwową atmosferę, ale zarazem czułam się jak ofiara w całej tej sytuacji i chciałam domagać się wyjaśnień. Nie żebym na jakieś zasługiwała.
– Annie, ja…
– A jaki masz cudny sweterek, no proszę cię, nie pozbawiaj nas jego widoku!
Zacisnęłam zęby i wzięłam głęboki oddech. Naprawdę, naprawdę powinnam stamtąd iść i, Merlinie, nie robić sceny, ale miałam wrażenie, że nogi wrosły mi w posadzkę. Może jednak ziemia postanowiła mnie pochłonąć, ale robiła to wyjątkowo wolno.
– Bre, czy mogłabyś…
– Gdzie go kupiłaś? Ach, ten szyk paryski!
Nie wiedziałam, czy Syriusz chciał ze mną porozmawiać, czy tylko uciszyć Brendę, ale perspektywa wysłuchiwania jego wyjaśnień tak mnie przeraziła, że cały proces zapadania się pod ziemię nie tylko ustał, ale nagle poczułam, że mam w nogach władzę, a w żyłach płynie mi niemal wyłącznie adrenalina. Tak, powinnam stamtąd uciekać, zanim zrobię czy powiem coś, co sprawi, że ta scenek będzie jeszcze dziwniejsza.
– Muszę lecieć – mruknęłam, zanim poczułam w gardle gulę. Obróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie, żeby nie musieć mówić nic więcej.
Syriusz znów za mną nie pobiegł.
Nie żeby mnie to zdziwiło. Zresztą może to i lepiej, nie będę musiała rozdrapywać ani starych, ani nowych ran. Wystarczy, że skupię się na czymś innym. Czymś, co sprawi, że poczuję się ważna i potrzebna.
Czymś takim jak odczarowanie medalu.
Podjęłam swoją decyzję. Czy była ona dobra, czy zła – podjęłam ją w tej chwili. Nie było już odwrotu.
Potrzebowałam tylko jakiegoś w miarę ustronnego miejsca, w którym będę mogłą rzucić zaklęcie i w którym pojawienie się Dunstana nie wzbudzi sensacji. I takie, w którym nikt nie będzie mi przeszkadzał. Zwłaszcza Syriusz, gdyby jednak postanowił za mną pobiec. Nie żeby mógł coś zmienić. Moje postanowienie było niezachwiane.
Więc gdzie? Zakazany Las wydawał mi się banalny. Łazienki – mokre. A lochy obślizgłe i pokryte śluzem. Wyglądało na to, że w całym zamku nie ma odpowiedniego miejsca, w którym uczniowie mogliby próbować rzucać niebezpieczne zaklęcia mogące wpłynąć na życie innych ludzi. Poczułam się zawiedziona – nie wiem, czego właściwie się spodziewałam, ale nie tego, że będę musiała ukrywać się z tym medalem w schowku z miotłami albo iść do Zakazanego Lasu i odganiać krwiożercze bestie, zamiast koncentrować się na medalu.
Aż nagle… Dziwne, że nie pomyślałam o tym od początku! W końcu to było najlepsze miejsce – a przynajmniej najlepsze z tych, które przychodziły mi do głowy. Suche, względnie bezpieczne, bez groźnych stworzeń i ciekawskich spojrzeń innych uczniów.
A był to…
Cóż, jednak schowek na miotły. Ale nie byle jaki – ten największy, w którym spokojnie mogłam się zmieścić nie tylko ja, lecz także i dyrektor Dunstan, kiedy go w końcu odczaruję. Oczywiście starałam się zakładać, że mi się uda; ba, przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, jak to wszystko wyjaśnię Dumbledore’owi. I czy powinnam od razu zwrócić uwagę na to, że w zamku powinno jednak znaleźć się pomieszczenie lepiej przystosowane do rzucania takich zaklęć jak to, które miałam zamiar rzucić.
Wchodziłam tam z duszą na ramieniu.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy nie zauważyłam żadnych czających się w pobliżu pająków. Czyli problem krwiożerczych bestii miałam z głowy. Wyjęłam medal, położyłam przed sobą i, wziąwszy głęboki wdech, wyciągnęłam różdżkę.
Ostatnie, o czym pomyślałam to: Żeganj, nosie.

***

Annie Wesdjiasmiermio, obiecująca czarownica i samozwańcza obrończyni uciśnionych, miała wiele zalet. Brakowało jej jednak talentu do transmutacji, toteż gdy tylko rzuciła zaklęcie, nad którym wcześniej tyle czasu się zastanawiała, wydarzyło się coś, co można opisać tylko w jeden sposób: rozpętało się piekło.
Widzieliście kiedyś dziurę w czasoprzestrzeni? Ja nie. Ale ona ujrzała. A może ujrzałaby, gdyby jeszcze mogła patrzeć. Mogłaby też ujrzeć wiele innych rzeczy – błyski sprzed istnienia wszechrzeczy, rodzące się wszechświaty, wybuchy gwiazd, tworzenie się światów, stepujące jednorożce i wiewiórkę w cylindrze. Niestety, nic z tego. Annie padła trupem, zanim zdołała zobaczyć cokolwiek innego niż błysk światła opuszczający jej różdżkę i kierujący się w stronę medalu.
Co zdarzyło się po tym, jak jej ciało – lekko przypalone – upadło po raz ostatni na zimną posadzkę i parę mopów?
Najpierw medal zaczął dymić – nie, nie palił się, metale na ogół nie stają w ogniu. I nie był to też taki zwykły dym – ten był zielony. Dym wypełnił cały schowek i zaczął przeciskać się przez drzwi, żeby wydostać się na korytarz i radośnie rozprzestrzenić się po całym zamku.
Potem coś zaczęło bzyczeć. Jak stado bardzo wściekłych os. Być może w dymie znajdowały się właśnie osy, ale tego nikt dotąd nie ustalił. Bardziej wprawne ucho mogłoby usłyszeć też inne dźwięki – szelest liści płaczacej wierzby smętnie opadających na błonia, tętent kopyt dzikich mustangów, porykiwanie słoni i okrzyki, które zwykle da się usłyszeć w mugolskich barach. Ale możliwe, że bardziej wprawne ucho wcale by ich nie usłyszało. Mogło ich tam – podobnie jak bardziej wprawnego ucha – wcale nie być.
Był za to medal, który zmienił się pod wpływem rzuconego zaklęcia. Zaczął rosnąć. Rosnąć do rozmiarów, które znacznie przewyższały rozmiary schowka na miotły – jak więc dalej się tam mieścił? Cóż, to nie było największym problemem. Gorzej z tym, co najwidoczniej chciało się z medalu wydostać.
Gdy Annie myślała o tym, co może się stać po tym, jak rzuci zaklęcie, wyobrażała sobie prawdopodobnie, że pojawi się obłok zwykłego dymu, a potem na miejscu medalu stanie uśmiechnięy Dunstan, otrzepie szatę i jej podziękuje. Nic bardziej mylnego – wszystko potoczyło się zdecydowanie inaczej, można wręcz cieszyć się, że Annie nie dożyła tego momentu, bo wszystkie jej oczekiwania były mylne. Dunstan nie wyskoczył ot tak, o nie. Medal jednak urósł do takich rozmiarów, że można się było domyślać, że czarodziej jest w środku i szuka wyjścia. Nikt jednak nie montował w medalach drzwi, więc musiał się przebić przez warstwę metalu. Gdyby ktoś obserwował całą tę scenę z zewnątrz, niewątpliwie uznałby, że coś jest nie tak, kiedy metal pękł w jednym miejscu, a powstałą dziurę zaczęło powiększać coś, co na pewno nie było ludzkimi rękoma.
Coś, co wyglądało na głodne. Coś, co po tylu latach niewątpliwie było głodne. Coś, co miało… macki? I zęby?
Dalsze szczegóły zostały utajnione przed gronem uczniowskim. Jedyne, o czym wiadomo było szerszej publice to fakt, że przedwieczny demon, zaklęty w artefakcie, w ostatniej chwili został zatrzymany przez prawdziwego dyrektora Hogwartu, Albusa De. Nie wiadomo, dlaczego nie zareagował on wcześniej. Pojawiły się nawet głosy, że ktoś, kto nie wie, że uczniowie chodzą z tak niebezpiecznymi przemiotami w kieszeniach, nie powinien kierować Hogwartem. Nie doszło jednak do dymisji, a wszystkie wątki tej sprawy zręcznie wyciszono.
Historia Annie, dzielnej towarzyszki, zakończyła się tamtego dnia. Co jednak przydarzyło się pozostałym bohaterom tego utworu?
Żadne z nich nie poznało wszystkich faktów związanych ze śmiercią koleżanki, ale więkoszość była wstrząśnięta. Chevonne wybuchła płaczem. Peterowi, gdy tylko się o tym dowiedział, wypadł z ręki widelec. Remus nie mógł uwierzyć, że Annie zrobiła coś tak lekkomyślnego. James czuł się winny. A Syriusz…? Dowiedział się o tym jako ostatni, bo w czasie tragedii gdzieś zniknął. Kiedy jednak usłyszał o tym smutnym wydarzeniu, zrobił minę, jakby nie był pewny, czego się od niego oczekuje i stwierdził, że jest mu bardzo przykro. A potem czknął. I poszedł na piwo.

KONIEC

Leave a comment